„SONATA”, REŻ. BARTOSZ BLASCHKE, MUZ. KRZYSZTOF A. JANCZAK

Oparta na faktach poruszająca historia Grzegorza Płonki, u którego dopiero w wieku 14 lat stwierdzono niedosłuch, a nie jak wcześniej zakładano – autyzm. Późna, prawidłowa diagnoza pozwoliła odkryć talent muzyczny chłopca

 

ZWIASTUN

https://www.youtube.com/watch?v=lsoFdNxlgS0

 

 

 

 

RECENZJA FILMU ŁUKASZA MACIEJEWSKIEGO (ŹRÓDŁO: „KRAKÓW”)

GŁOS ZA WIDNOKRĘGIEM 

Głos jest instrumentem. Mówimy czyli myślimy. Grzegorz, bohater „Sonaty” Bartosza Blaschke, myślał, ale nie mówił. I w tym jest problem.

Ta historia jest prawdziwa, ważniejsze jest jednak to, że jest symptomatyczna. Grzegorz Płonka, bohater „Sonaty”,  jest przykładem obywatela świata, który się nie udał. Wadliwy towar (świat) nie potrafił, a może nie chciał odkryć pełnowymiarowego człowieka (Grzesia). To jest właśnie ta historia, tym smutniejsza, że lubi się powtarzać, wciąż się powtarza.

Chłopiec jak chłopiec. Najpierw rozbrykany, za chwilę inny. Inny, bo nie mówi. Inny, bo – jak twierdzą specjaliści – nie ma z nim kontaktu. Inny – bo jak mylą się specjaliści – ma spektrum autyzmu. „Dziecko specjalnej troski”, tyle że w polskim systemie troska to rodzice, bliscy. System nazywa i definiuje, ale na tym poprzestaje.

A „Sonata” Bartosza Blaschke jest filmem o miłości. O poświęceniu bezwiednym, które nie chce być nagradzane brawami, laurkami, pucharami. Jest bo jest, to właśnie miłość.

Historia Grzesia, jego brata, rodziców, to opowieść o tym, że więzi rodzinne nie muszą być ideologicznym czy usystematyzowanym zbiorem warunków do funkcjonowania w  społeczeństwie, stają się natomiast niezbywalną częścią relacji międzyludzkich, kiedy wynikają z prawdziwego uczucia, nie są dyktatem sumienia czy fałszywie pojmowanej religijności.

Oto rodzina. Mama (przybrana), tato (prawdziwy), dzieci. Rodzona matka Grzesia i jego brata umarła, ale cały czas również czuje się jej obecność. Jest więc także duch mamy.

Na pierwszym planie chłopiec grany przez debiutanta, Michała Sikorskiego – on wie, że żyje jak inni, ale nie ma głosu, nie jest w stanie wydobyć z siebie głosu, żeby o tym opowiedzieć, dlatego szuka porozumienia z instrumentem, z pianinem, który mówi w jego imieniu. Pod tym względem to jeden z tych niezwykłych filmów o muzyce, w którym dźwięki, instrument, stają się, jak w klasycznym „Fortepianie” Jane Campion – przekaźnikiem mowy. Dźwięki to głos.

Głos w pewnym momencie, w sytuacji, kiedy wiadomo już, że Grzegorz to jest osoba taka jak inne, taka jak większość, tyle że z niedosłuchem, staje się twarzą. Rodzice, grani przez Małgorzatę Foremniak i Łukasza Simlata, czytają z twarzy. Rozczytują twarz syna, plastyczną twarz Michała Sikorskiego, wcielającego się – to w tym przypadku najwłaściwsze określenie – w twarz Grzegorza Płonki.

Dziwna, chwilami miałem wrażenie, dwuznaczna struktura. Fabuła o fakturze dokumentu, bohater, jego rodzice, ich świat, i aktorzy wcielający się w ich profile. Powściągliwa kamera podpatruje dyskretnie to życie, trudne, pełne emocji, chwilami ekstatyczne, często, trzeba to napisać, depresyjne. Bo walka o szczęście Grzesia, to jest walka, w której nie ma tylko wygranych, a każdy z uczestników mocno się poobijał. Zwłaszcza brat Grzesia, rozumiejący i akceptujący fakt, że życie również i jego rodziców podporządkowane jest niemal w całości sprawie Grześka. Trzeba się bardzo kochać, żeby to rozumieć, ale  „Sonata” jest właśnie filmem o tym. Filmem o miłości.

***

Wiesław Myśliwski pisał w swoim arcydziele, w „Widnokręgu”: „Człowiek spełnia się w czynach, ale i w mowie; w tym, co mówi i jak mówi”. Grzegorz ma z tym problem. Czyny to jest walka, żeby słowo zastąpić działaniem. Czyny zamiast słów.

Bartosz Blaschke odtwarza dziesięć lat z życia Grzegorza Płonki, czy raczej z życia Płonków. Właściwa diagnoza to był dopiero początek zmagań. Grzegorz musiał nauczyć się komunikować za pomocą języka. Chciał zostać pianistą, ale leczony na autyzm, zmagał się z podstawowymi ograniczeniami poznawczymi. Dziesięć lat na nadrobienie prawie dwudziestu lat zaniedbań to prawie niemożliwe, a chodziło przecież o wszystko niemal: szukanie właściwych nazw, pojęć, tytułów i nazwisk. Przy właściwej diagnozie, Grzesiu byłby dzisiaj w zdecydowanie innym miejscu, lecz mimo wszystko, w jego przypadku, oglądamy zwycięski wariant losu. Płonka może stać się wzorem do naśladowania dla tysięcy osób z niepełnosprawnościami, które nie wierzą w moc sprawczą marzeń, ambicji, determinacji. Ograniczenia są tylko i aż ograniczeniami. Można je umniejszać, niwelować, taktycznie pomijać. To proces, Grzegorz wciąż jest w procesie, ale wielu jego rówieśników tkwi (nie ze swojej winy) w miejscu.

Michał Sikorski stapia się z postacią Grzegorza. Przejmuje jego tiki, twarz, jego gesty, przede wszystkim jednak młodemu, niemal debiutującemu aktorowi, udało się stworzyć wiarygodny portret młodego człowieka z fizyczną dysfunkcją, w którym drzemie siła, charyzma, wigor, nie ma natomiast tego, co często tak drażniło mnie w filmach o ludziach z niepełnosprawnością – efektu politowania, złej, zatrutej emocji, dającej więcej satysfakcji wzruszonemu oglądającemu, niż bohaterowi i  podobnym mu osobom.

Małgorzata Foremniak i Łukasz Simlat w rolach rodziców Grzegorza są równoprawnymi bohaterami  opowieści. Simlat w roli Łukasza Płonki przypomina bombę z opóźnionym zapłonem. Czeka na wybuch, czekamy aż wybuchnie. On wytrzymuje. Za bardzo kocha, zbyt mocno czuje, żeby eksplodować. Foremniak jako Małgorzata Płonka przechodzi samą siebie. Takiej roli w fabule ta lubiana, rozpoznawalna aktorka, jeszcze nie zagrała, i chwała reżyserowi, że postawił właśnie na nią. To jest zawsze kwestia wizerunku aktorskiego – jest cnotą, ale i balastem. A czasami wystarczy zmienić jedynie zaufanie. Otwarci i utalentowani aktorzy, jak Małgorzata Foremniak, nie zmarnują  szansy. W postarzających okularach, z siwą grzywką, Foremniak gra duszą, nie ciałem, a duszę bohaterka „Sonaty” ma piękną. I to piękno widać także w krzyku, w spazmach, w zwykłym ludzkim zmęczeniu. Tak, to jest właśnie piękno. To jest muzyka. Polifonia.

***

Myśliwski pisał w „Widnokręgu”: „Patrząc na łączącą niebo z ziemią linię widnokręgu, uświadamia sobie istnienie granicy poznania, ale też potrzebę, czy nawet konieczność pokonywania tej granicy; zdobywania tego, co wydaje się nieosiągalne”.

Górski widok w Murzasichle: malowniczy, ale autochtoni nie widzą w nim od dawna nic szczególnego, przyzwyczajeni do tego piękna. Granica widnokręgu (z Myśliwskiego) jest tam, gdzie można przenosić góry. Jest światem, w którym życie nie musi być nieustanną, codzienną walką o każde drobne udogodnienie wydzierane systemowi. Rodzina Płonków zasłużyła na odpoczynek. Widzę ich tam, razem, na połoninie. Rodzinę, reżysera, Foremniak, Sikorskiego, Simlata. Patrzą za widnokrąg. Na to, co osiągalne.

Łukasz Maciejewski

 

Skip to content