Tomek mieszka sam z matką, bo jego ojciec Alek wyjechał do USA za pieniędzmi. Niespodziewanie mężczyzna pojawia się w domu z naręczem prezentów, ale nie wyjaśnia powodu swojego powrotu. Wszyscy wydają się szczęśliwi, jednak coś niepokojącego wisi w powietrzu. W miarę upływu czasu daje się zauważyć, że Alek walczy z silnym uzależnieniem od alkoholu, co stopniowo niszczy rodzinę Tomka oraz jego dzieciństwo. Chłopiec musi bardzo szybko dorosnąć i zmierzyć się z rzeczywistością niepisaną żadnemu dziecku.
RECENZJA FILMU ŁUKASZA MACIEJEWSKIEGO (ŹRÓDŁO: „KRAKÓW”)
DMUCHAWCE, LATAWCE, WÓDA
„Powrót do tamtych dni” Konrada Aksinowicza staje się powrotem do naszych dni. Pokoleniowa sprawa. I dotyczy, w podobnym, chociaż nie takim samym stopniu, czterdziestolatków, pięćdziesięciolatków i dalej. Młodsi się nie załapią. Młodsi mogą nie zrozumieć tego fenomenu. Że teksasy to były dżinsy, że radiomagnetofon to były kasety nagrywane z radia, że „Dmuchawce, latawce wiatr” były takim samym hymnem jak „Przeżyj to sam” Lombardu. Nic się tutaj nie zgadza, bo tamte czasy, z niezdrowym kultem papieża, z boazerią w przedpokoju i leczo na imieninach, były zgodą nie niezgodę. Posttransformacyjna Polska chciała być Zachodem, ale była wtedy co najwyżej easternem, westernem lokalnego wyrobu. Trochę tu, trochę tam, gdzieś pomiędzy. Konrad Akisnowicz pokazuje taką Polskę, taki świat. Aspirujący, niedowartościowany, z kawą plujką, ale z komputerem Atari. I jeszcze z wódą, wódą gorzką jak Wisła szeroka, z wódą żołądkową jak womitalny skurcz smutku. I wstydu.
Oprawa jest w tym filmie kolorowa, oldskulowa, rozchełstana, ale oprawa jest głosem w sprawie. Stroboskop kręci się w zawrotnym tempie, oświetla półkę z kasetami wideo, a tam Jean-Claude van Damme, „Ptaki ciernistych krzewów” i pornole z Bawarii, oświetla klocki Lego z Pewexu (pierwotny, o wiele lepszy tytuł filmu, to „Powrót do Legolandu”), krąży jak mucha po salonie, włazi do meblościanki, otwiera barek – obok fikus, obok psikus, a w środku wódka na co dzień, whisky od święta, dwie tabliczki czekolady, orzechy. Gdybym zrobił odpowiednią ankietę, okazałoby się, że w większości domów stał taki barek. Była w nim schowana wódka, rzadziej whisky czy wino. Wódka z kłosem, „malowana żytem”, otwierana na imieniny, na Andrzejki, bez imienin, bez Andrzejek, co tydzień, codziennie, dwa razy na dzień. Stroboskopowy „Powrót do tamtych lat” zderza się z wódką, z żytem, ze starotestamentowym nieumiarkowaniem w piciu, w jedzeniu zresztą też.
Szlak wódczany jak Polska długa i szeroka, jak mieszkanie w bloku małe i ciasne, oglądamy w filmie z perspektywy dzieciaka, i czujemy, nawet bez lektury wywiadów, że tym dzieciakiem, Tomkiem (Teodor Koziar), jest sam reżyser. Że opowiada o „tamtych latach”, żeby ocalić je dla siebie, pokazać, że kolorowy Legoland wymagał wieloletniej terapii, że chłopiec, który wtedy składał klocuszki, również nie czuje się najlepiej.
Dziecko patrzy na dorosłych – czyli trochę na siebie. Dziecko zawłaszcza wzrok dorosłych. Temat na film, na setki filmów. I „Powrót do tamtych dni” nie sprzeniewierza się tej definicji. Oglądamy dziecko, które musiało po latach wykonać wielką pracę, żeby powrócić do tamtych dni, do siebie z tamtych dni, po to, żeby siebie zrozumieć. To dziecko, Tomek, mieszka z mamą (Weronika Książkiewicz), tęskni za tatą (Maciej Stuhr), który tak jak wielu ojców w tych latach mieszkał w USA, budował, sprzątał, wysyłał dolary, albo je przepijał, zapijał na Jackowie tęsknotę za jakimś Tomkiem, Heleną, za domem. Ojciec Tomka mierzył wyżej. W wolnej Polsce wprowadzał wolne media. Grał w radiu jak z nut, i głos miał radiowy jak Stuhr, Maciej Stuhr, no ale wyjechał do USA, tam się zagubił, tam się wywrócił, i wrócił: przetrącony. Nie potrafił, nie umiał, nie chciał się podnieść. Sami wybierzcie właściwą dopowiedź.
Tylko perspektywa świadka, której reżyser wcale się nie wypiera, wyostrza autentyzm scen, które bez tej perspektywy pewnie nie wybrzmiałyby tak ostro, mocno, boleśnie. Opiszę dwie, dojmujące. Oto pijacki wid ojca, w mieszkaniu przestraszony syn, przerażona, współuzależniona matka. Nadchodzi zło. Nadchodzi zły. A przecież w gruncie rzeczy dobry, tyle razy pokazywał czułość, tak świetne opowiada kawały, tak radośnie się uśmiecha na zdjęciu. Zapicie, zaplucie alkoholowe nie ma jednak uśmiechu, jest strachem tych, którzy w tym piekle, w rodzinnym piekle, uczestniczą. W „Powrocie do tamtych dni” chodzi przede wszystkim o matkę, chodzi o syna. W ostatniej chwili, w desperackim strachu przed okaleczeniem, przed przemocą dosłowną, nie tylko werbalną, matka zamyka się w wersalce, w charakterystycznej wersalce, którą tak dobrze pamiętam z własnego dzieciństwa. Tam się spało, tam się śniło, bohaterowie „Powrotu do tamtych dni” sikają tam z przesilenia alkoholowego, albo płaczą ze strachu, że zło ich dopadnie, że zło ich zbije.
Albo scena inna: Tomek zaprasza do domu dziewczynkę z klasy. Śliczną, bogatą, rezolutną. Wcześniej naopowiadał jej bajek o swoim domu, wcześniej nasłuchał się bajek o jej świecie. Nie chciał zapraszać koleżanki do siebie, bo zaproszenie kogokolwiek do domu pijanego, oznacza niebezpieczeństwo kaca na trzeźwo. Jednak do odwiedzin dochodzi: chłopiec jest bystry, elokwentny, świetnie opowiada kolejne bajki – na przykład dlaczego nie ma szyby w drzwiach do pokoju, i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie pojawił się on. Ten zły, kiedyś dobry. Teraz jednak zły. Popsuł uczucie, znowu popsuł marzenia, nie dał nic w zamian, zupełnie nic. Zawstydził i rozczarował kolejny raz.
Ojca w filmie Aksinowicza gra Maciej Stuhr, i to najpełniejsza, jak dotąd, filmowa rola aktora, co przy tak dużej konkurencji jest wielkim wyróżnieniem. Ciekawa i imponująca droga zawodowa: od ról błyskotliwych chłopców, statusu gwiazdy filmów młodzieżowych i komercyjnych, poprzez kimo historyczne, kostiumowe, coraz rozważniejsze wybory, coraz ciekawsze propozycje, prowadzące do roli, która w pewnym sensie jest kulminacją dotychczasowej drogi Macieja Stuhra. Jako „tata z Ameryki” jest chwilami wciąż tym samym, bardzo dorosłym już chłopcem, który bawił w kabarecie, albo chodził ze swoimi bohaterami filmowymi (w teatrze zawsze było inaczej) na wagary. W „Powrocie do Legolandu” ma ten sam błysk, trochę szelma, trochę oferma, któremu wszystko się wybacza. Ale szelma tym razem budzi zarówno litość, jak i grozę. Chłopak pobłądził, żal faceta, ale także – i to jest w aktorstwie Stuhra novum – jego bohater budzi niechęć i strach, nie tylko litość. Jest pożałowania godny, czasami odpychający. W filmowej karierze Stuhra to moment decydujący. Pożegnanie z chłopcem, powitanie z dojrzałym, przejrzałym nawet facetem. Wiele przeszedł, wiele przegrał, a wygrane wcale tego nie kompensują. Najgorsze, najlepsze przed nami.
***
Powrót do tamtych dni nie jest jednak powrotem do tamtych depresji, albo jedynie do nich. Aksinowicz czuje sytuacyjny komizm i w tym również tkwi siła filmu. Sytuacja jest trudna, rodzina poturbowana, ale pamięć dziecka, pamięć chłopca zauważa także coś innego. Żeby przeżyć, trzeba ocalić to, co zostało. To, co było nadzieją. Na przykład oddanie mamy we wzruszającej, ale zagranej z powściągliwością roli Weroniki Książkiewicz, albo sytuacje podpatrzone w szkole, czy na ulicy. Dorosły widzi dno, depresję, pustkę, ale dzieciak – zauważając to wszystko – cieszy się z drobiazgów, z kolorów. „Powrót do tamtych dni” jest jak pudełko z klockami Lego. Marzenie każdego chłopca sprzed trzech i czterech dekad (dziewczynki czekały raczej na lalki Barbie). Otrzymywane na gwiazdkę, albo za dobre świadectwo, nawet jeżeli nie było znowu takie dobre. Stanowiło marzenie, ale kiedy się spełniało, zawsze pozostawiało osad rozczarowania. Że wydawało się, że będzie większe, ciekawsze, bogatsze. Było jakie było. Kolorowe, to na pewno. I odbijało się tymi kolorami na tle meblościanki, parapetu z fikusem, na tle krzyża wiszącego nad drzwiami do pokoju. Kolory jako remedium. Z kolorów budowało się figurki strażaków, domki, dziuple. I zapominało wtedy o pierwszym rozczarowaniu. Tamte dni były smutne, dlatego że bywały piękne.
Łukasz Maciejewski