Osadzona we współczesnej Warszawie, słodko-gorzka historia o poszukiwaniu własnej tożsamości. Robert, młody muzyk żyjący w cieniu odnoszącego sukcesy ojca, buntuje się przeciwko rodzicielskiemu autorytetowi. Spotkanie z początkującą wokalistką z małego miasta konfrontuje go z naturą jego wewnętrznej walki. W obliczu konfliktu pomiędzy uczuciem a ambicją ich wspólny projekt muzyczny staje pod znakiem zapytania.
ZWIASTUN
https://www.youtube.com/watch?v=MgskiZj9FLA
RECENZJA FILMU ŁUKASZA MACIEJEWSKIEGO (ŹRÓDŁO: „NEWSWEEK”)
„BYŁEM SOBIE RAZ”
„Byłem sobie raz…” – ponieważ film jest w jakimś stopniu muzyczny, „Piosenki o miłości” Tomasza Habowskiego są muzyczne, postanowiłem napisać tę recenzję w rytmie wiersza, nie piosenki. W rytmie wierszy czytanego przeze mnie właśnie Leopolda Staffa. Tak, wiem, nazbyt to już wykoncypowane, bo gdzie Staff, przekleństwo lektur szkolnych, który już za życia pisał o sobie – „podobno jestem niemodny”, a gdzie „najbardziej Sundance’owy film sezonu”. Gdzie? W głowie, w głowie krytyka, nawet jeżeli to jest tylko moja głupiejąca z wolna głowa…
„Byłem sobie raz…” – z wiersza „Początek bajki” Leopolda Staffa, nośny staffowski szlagwort, to jest płyta, której razem posłuchamy. Concept album o chłopcu, o dziewczynie, o ojcu, o siostrze, o reszcie rodziny. Że banał? Nie jest to najważniejsze. Każdy żyje „raz” – i ten raz jest dany na wyłączność, więcej razów nie będzie.
Tomasz Habowski. Nie znamy się jeszcze, jak to z debiutantami bywa. Nie będę udawał, że zachwycał mnie w studenckich etiudach i szortach. Nie, nie jestem nawet pewien czy Habowski ma takowe na koncie. Tak czy inaczej, dobrze jest zacząć od „Piosenek o miłości”. Nasza znajomość, znajomość widza i reżysera, rozpoczyna się bardzo dobrze. Film jest bardzo dobry.
Podoba mi się w reżyserze i w jego świecie to, że jeżeli debiut jest manifestem, to Habowski mógłby powtórzyć za Staffem – „podobno jestem niemodny”. Filmy debiutanckie cierpią często na wynikający z niewiedzy, albo z kompleksów, grzech szkolnego popisu. Zobaczcie, jaki jestem wspaniały, zobaczcie, ile potrafię, i dalej: jaki jestem mądry, przebiegły, elokwentny. Habowski nie ma ochoty tego pokazywać, przeciwnie, uderza w zgoła inną tonację, mówiąc nam tym filmem zupełnie coś innego: tylko taki jestem, tylko takie mam w sobie historie, poukładane z innych historii, przeklejone z innych może opowieści, ale przecież także i moje. I to się zgadza, to zawsze się zgadza. Jeżeli wychodzi się od siebie, jeżeli tak zwany wielki świat na razie mniej trochę ciekawi, to w kinie to się zazwyczaj opłaca. Szczerość się opłaca.
Za dziesięć, za piętnaście lat, Habowski przypuszczalnie takiego filmu już by nie nakręcił. Nie zagrałaby w nim ani Justyna Święs, ani Tomek Włosok, ani zapewne również Andrzej Grabowski. Film o „byciu sobie raz” może powstać jeden raz. Jego siłą jest młodość. Biologiczna, ale w jeszcze większym stopniu artystyczna. To jest film o młodości właśnie. O pięknie i tragedii młodości.
Niemal każdy w portretach bohaterów „Piosenek o miłości” odnajdzie część siebie, własnych wspomnień. My także „byliśmy sobie raz…”. Wydawało się, że będzie lepiej, że odbijemy się od domu, zbudujemy własny, osiągniemy sukces, a ten sukces oznaczał coś kompletnie innego niż satysfakcja finansowa. W filmie Habowskiego idzie to zresztą ściegiem dosyć, przyznajmy, banalnym: poraniony syn z kompleksem sławnego ojca, prawdziwe uczucie objawiające się na pokracznym, bo z gruntu fałszywym horyzoncie ambicji. I jeszcze dziewczyna. Alicja jest inna. Ma talent, nie ma parcia na szkło. Chłopiec zakochuje się w dziewczynie. I tutaj musi nastąpić kolizja. W „Piosenkach o miłości” nie czekamy na refren.
„Więc można kochać i nie wiedzieć o tem?” – pisał Leopold Staff w innym wierszu. Oni, młodzi bohaterowie „Piosenek o miłości”, wiedzą, że kochają, ale zwłaszcza on jest przekonany, że zdecydowanie bardziej kocha siebie, czy marzenie o sobie – lepszym, ciekawszym, jakimś. W oderwaniu od ojca. Justyna Święs w jednym z największych przebojów The Dumplings, „Kocham być z Tobą”, śpiewała: „Miałam znów sen, łamiesz mi kości, wyrywasz włosy, uderzasz głową. A ja kocham być z Tobą, kocham być z Tobą”. To jest również temat „Piosenek o miłości”. Co zrobić z uczuciem, prawdziwym uczuciem, które przyszło trochę za wcześnie, pojawiało się w momencie, kiedy etap niedojrzałości chwilowo wziął górą nad rozwagą, świadomością sytuacji, w jakiej oboje się znaleźli. Oni kochają być z sobą, a jednocześnie tego nie potrafią. „Więc można tak kochać”. Tak, to jest możliwe.
Idziemy nurtem piosenki, wiersza, wiecznie żywej nowej fali. Skórzana kurtka, włosy upięte, ojciec, senior, aktor i celebryta – w tej roli Andrzej Grabowski – rozparty wygodnie w niewygodzie własnego wizerunku. Próbuje coś zmieniać, próbuje podejmować ryzyko, ale kabotynizm jest chorobą nieuleczalną, z czasem zabijającą to, co najcenniejsze, aktorski geniusz, ludzką przyzwoitość. I syn, wspaniały w tej roli Tomasz Włosok, przejmujący od rodziców parę dobrych i za dużo złych cech. Rewolta za parę złotych, rewolta na speedzie, bo niby w kontrze wobec rodziców, ale tak naprawdę w zgodzie z ich oczekiwaniami, w kontrze do siostry – świetna Patrycja Volny – ale przecież w zapatrzeniu w jej charakter. Wreszcie dziewczyna (piosenkarka Justyna Święs, córka aktorów, Barbary Lubos-Święs i Artura Święsa, udowadnia, że aktorstwo w genach to wcale nie jest jedynie wygodny szlagwort) – niby inna, gardząca blichtrem i buntująca się wobec systemu, ale tak naprawdę podobna do reszty. Inne są narzędzia, ale podobne zachowania. Tę labilność postaw, histeryczne szukanie wyjścia i upadanie w połowie drogi, znakomicie udało się Habowskiemu i jego ekipie (czarno-białe zdjęcia Weroniki Bilskiej) pokazać.
„Problemów się nie rozwiązuje. Problemy się przeżywa” – kolejny wers z wiersza Staffa to w „Piosenkach o miłości” nieomal wykładnia. O to tutaj chodzi. Zwrotka, refren, zwrotka. Ale nie ma pointy. Nie ma rozwiązania. Hit nasz codzienny, do zanucenia, do powtórzenia, ale i do zapomnienia. Bohaterowie „Piosenek o miłości” – Robert, Alicja, Andrzej, Kamila i reszta, tak bardzo różni, tak są do siebie podobni. Sygnalizują problemy, cierpią, że nie idzie tak łatwo, jak powinno, albo cierpią, że są za dobrzy, żeby oceniać ich tylko poprzez pracę, nie serce. Przeżywają problemy, przeżywają – ale ich nie rozwiązują. To jest temat na piosenkę. Piosenkę o miłości. Prawdziwą, bo trochę smutną. Refren mógłby brzmieć tak: „By się kształtem chwila stała / I abyś, bracie, mnie zrozumiał”. Tak, znowu Staff.
Łukasz Maciejewski