Bohaterami filmu są trzej przyjaciele po trzydziestce – Albert, Marcin i Jacek – koledzy z dzieciństwa, outsiderzy, którzy wciąż mieszkają z rodzicami w tym samym bloku na obrzeżach miasta. Przez lata trwają w specyficznej przyjaźni, mimo tego, iż nie zawsze popycha ona ich życie do przodu. Losy każdego z nich od samego początku były pasmem niepowodzeń, wynikających z głupoty lub nieodpowiedzialności. Albert, Marcin i Jacek od dzieciństwa wciąż kombinują i szukają sposobów na szybkie wzbogacenie się. Niestety. Pomysły z walką rottweilera w osiedlowej altance czy z symulowaniem wypadku celem wyłudzenia pieniędzy od naiwnych kierowców okazują się mało przyszłościowe. Po kilkunastu latach bezowocnej walki o byt trzej przyjaciele przygotowują się do tej jednej, najważniejszej akcji. Tym razem jednak ma być inaczej. Mają doskonały pomysł i nie zawahają się go zrealizować.
ZWIASTUN
https://www.youtube.com/watch?v=6y55kffeoIA
RECENZJA FILMU ŁUKASZA MACIEJEWSKIEGO (ŹRÓDŁO: „INTERIA”)
WDZIĘK SZCZERBATYCH ZĘBÓW
OCENA: 7/10
Kino lubi loserów, są fotegeniczni, bywają zabawni. Filmowi nieudacznicy są zasadzie niezmienni – od czasów Chaplina, Louisa de Funèsa, Piwowskiego i Kondratiuka. Wciąż nie chcą dojrzeć, dorosnąć. Dopóki się da, mieszkają przy tacie, przy mamie, mają głupie pomysły, które im wydają się mądre. I uważają, że „jakoś to będzie”. Jakoś zawsze jest.
Sylwester Jakimow po świetnie przyjętych krótkich metrażach, na swój umiarkowanie późny reżyserski debiut (wcześniej w naszych kinach miał jednak premierę film „8 rzeczy, których nie wiecie o facetach” w reżyserii Jakimowa, ale to, jak sadzę, wyzwanie czysto komercyjne) wybrał konwencję komediodramatu. Trzej bohaterowie filmu, Albert (Dobromir Dymecki), Jacek (Albert Osik) i Marcin (Sebastian Pawlak), funkcjonują na obrzeżach rzeczywistości. Ta rzeczywistość nie interesuje ich zresztą przesadnie. Mają plan minimum, żeby dobrze się zabawić, czasami napić, zasnąć, zbudzić, przetrwać. I tak mija życie. Z uśmiechem, częściej okrutnym i wyrozumiałym, bo to, co przystoi dwudziestolatkowi, dla czterdziestolatka jest już sporym obciążeniem. Albert i spółka nie chcą tego zauważyć. Nie dla nich gadżety, Dubaje i samochodowe przedłużanie męskości, ich męskość to są zakupy w „Żabce”, niezbyt aktywne szukanie pracy, podlewanie kaktusów i rozmowy o niczym. Plus idiotyczne, za to brawurowe pomysły, jak się wzbogacić; plus nieśmiałość; plus poczucie niedostosowania ograniczające widnokrąg jedynie do miejsc, gdzie naprawdę czują się bezpiecznie: do oswojonej klatki schodowej, ławki na podwórku, albo kilku kumpli tak starych i sprawdzonych, że doprawdy nie warto szukać nowych.
Tego rodzaju portrety młodszych braci Big Lebowskiego z kultowego filmu braci Coen, były w latach dziewięćdziesiątych codziennością. Polska posttransformacyjna wyglądała trochę jak Goździk ze wspaniałego „Mojego miasta” Marka Lechkiego. Czuła, że chce się zmienić, ale nie wiedziała jak to zrobić. Bezradność stała się zbiorowym hasłem pokolenia. To hasło miało jednak określony okres przydatności. W nowym milenium wszystko się skończyło. Typowy bohater polskiego kina zapomniał, że aspirował. On już wiedział „jak to się robi”. Kino było gdzie indziej, i życie było gdzie indziej, ale przecież nieudacznicy, z wyboru lub z konieczności, nie wyparowali, tylko zwyczajnie przestali być dla polskich filmowców atrakcyjni. Debiut Jakimowa to wielki come back polskiego losera.
Nagradzane krótkie fabuły Jakimowa, „Kongola” czy „Koleżanki”, były tak wyraziste, że „Jakoś to będzie” należy uznać za ich konsekwentną kontynuację. Jakimow lubi swoich freaków, ale pokazuje ich bez pobłażliwej woalki. Są jak bohaterowie pierwszych filmów Jarmuscha. To malowniczy snuje, dla których chcieć to niekoniecznie móc, a życie wydaje się wydłużonym ponad miarę skeczem. Hybrydalny, zbudowany z epizodów film Jakimowska, chwilami również przypomina wydłużony skecz. Krucha linia dramaturgiczna, skomplikowane, nie zawsze logiczne, przygotowania do wielkiej akcji, mogącej ustawić finansowo chłopaków na długie lata, wydaje się zbyt wątła, żeby utrzymać widza w napięciu na czas półtoragodzinnego seansu. Niektóre dowcipy są rewelacyjne, ale jest też parę sucharów – mimo to, debiut Sylwestra Jakimowa, wydaje się propozycją tak undergroundową, odrębną i pełną zawstydzonego wdzięku, wdzięku ze szczerbatymi zębami, że na pewno warto film zauważyć i docenić.
Polska komedia nie musi być przecież wcale jednotonalna, albo jednotonalnie przewidywalna. Przyzwyczailiśmy się do ucukrowanego obrazu rzeczywistości, lub schematycznych melodramatów z „miłością” w tytule. Jaskółki zmian, jak „Nic nie ginie” Kaliny Alabrudzińskiej, czy właśnie „Jakoś to będzie” Sylwestra Jakimowa, dają nadzieję, że również w tym gatunku coś się zaczyna zmieniać. Jakimow jest odważny. Przyjaciele, grani z wdziękiem przez Dymeckiego, Pawlaka i Osika, sportretowani zostali realistycznie, ale zarazem z groteskowym przegięciem. Na nieumiejętności zrozumienia owego przegięcia polega chyba problem części krytyki z reakcją na tę komedię. Gruba kreska zarezerwowana jest przecież dla telewizyjnych sitcomów, nie dla kina festiwalowego. Tymczasem Jakimow udowadnia, że empatia i współczucie nie przekreśla szydery. Jedno może być bękartem drugiego. Śmiejemy się, ale nie szydzimy. Wyostrzamy grzechy, ale nie puszczamy ich płazem. Albert, Jacek i Marcin dają się lubić, ponieważ nie szantażują potrzebą akceptacji, podobnie jak ich bliscy (brawurowe komediowe role Doroty Pomykały i Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik). W „Jakoś to będzie” podpatrujemy świat małych potrzeb (Hajewska) i wielkich histerii (Pomykała), z piwem z dyskontu, kanapką z serem żółtym i keczupem, z gadającym bez końca telewizorem. To także nasz świat, nawet jeżeli go wypieramy. Lepiej nie będzie, ale jakoś tam będzie. Lepszy rydz niż nic.
Łukasz Maciejewski, źródło: interia.pl